Blogowe podsumowanie roku 2020
Od początków tego bloga, okres świąteczny był dla mnie czasem, który polubiłam jeszcze bardziej niż wcześniej. Tematy bożonarodzeniowo-noworoczne dostarczały wielu pomysłów na wpisy, a ja z czystą przyjemnością je realizowałam. Lubiłam tulić do snu coraz dłuższe wieczory stukotem w klawiaturę i czuć, że to moje blogo-hobby ma jakiś sens. W święta wszystko ma jakiś większy sens, czyż nie?

Tym razem przegapiłam jednak składanie blogowych życzeń, kilka refleksji okołoświątecznych i trochę poczułam się, jakbym odrobinę przegapiła gwiazdkę. Rok 2020 ciężko jednak przegapić, więc oto jestem.
Końcówka tego roku wyrzuciła mnie z torów. Poczułam się wykolejona. Po pierwsze pochłonęła mnie po prostu praca. Ostatnie miesiące przyniosły dużo większych projektów, a blog zaczął być dodatkowym obowiązkiem uciskającym moją głowę. Drugim etatem. Wyłączałam laptopa po pracy i nie miałam siły uruchamiać nawet głupiego serialu na Netflixie, a co dopiero którejkolwiek z moich blogowych platform. Po drugie pochłonęło mnie życie, ale o tym napiszę więcej w moim prywatnym podsumowaniu roku.
W każdym razie Blogosfera przestała być moją strefą komfortu. Zdałam sobie sprawę, że nie chcę i nie potrafię być kolejnym clickbaitem. Nie umiem krzyczeć: Bierz mnie! Weź mnie! Sprawdź! Zobacz! Nie uwierzysz! No choć! Kliknij i poznaj mój sekret! No weź zobacz, tego się nie spodziewasz! Będziesz zaskoczony! A ja umiem tylko cicho szepnąć: jestem. A potem zawstydzić się tej ostentacji swojej i schować się na trochę do szuflady. Nie umiem być 7 dni w tygodniu i na sto procent.
A jednocześnie pisanie sobie a muzom nie zaspokaja mojej pisarskiej próżności, bo czuję, że nie po to wychodzę z szuflady, żeby świadkiem tego coming outu była moja rodzina, garstka przyjaciół, kilku wiernych czytelników i paru przelotnych gości. Zawsze powtarzałam, że jeśli czyta mnie choć trochę osób, a wśród nich choć kilka z nich czasem czuje, że wyjmuję im słowa z głowy, jeśli czują, że moje słowa układają w ich głowach bałagan, że z tym bałaganem nie są sami – to mi to zupełnie wystarcza. To niestety nieprawda.
Ciężko mi nie śledzić każdego lajka, nie wyczekiwać każdego komentarza i nie sprawdzać zasięgów. Ciężko mi nie myśleć, że znów dałam plamę, że postawiłam paskudnego kleksa na samym środku zeszytu, kiedy tylko efekt nie spotyka się na ścieżce z moimi własnymi oczekiwaniami. Czyli prawie zawsze, bo moje oczekiwania wobec siebie są przynajmniej jak Rysy, a ja wznoszę się co najwyżej na pobliski pagórek. To jest miły pagórek, można tam zrobić piknik, rozłożyć kocyk i pobujać w obłokach. Ja jednak jak zwykle te obłoki chciałabym łapać garściami i napychać nimi kieszenie. Wszystko albo nic – to chyba typowe dla mojego pokolenia. Jak niedojrzałe dziecko, nie umiejące przegrywać, rzuciłam pionkami i zabrałam się z tej planszy.
Myślę, że jednak dobrze mi to zrobiło. Uwolniłam się na trochę od blogowania jako obowiązku, choć przecież miało to być wyłącznie moim hobby. Wrzuciłam na luz. W końcu do swojego faceta mówiłam częściej „kocham Cię” niż „nie mam pomysłu na tekst”. W końcu odważyłam się postawić pierwszą kropkę nad marzeniem, które od dawna mnie swędziało, a wystarczyło zrobić pierwszy krok. W dodatku nie jest to koniec i kropka. To dopiero początek.
Blogowe plany na przyszły rok? Nie mam. Ale wiecie, czego już też nie mam? Oczekiwań. Już nie liczę, że się uda i nie potrzebuję wspinać się na Rysy czy inne Everesty. Postaram się wrócić do regularnego blogowania, ale nie chcę już tworzyć treści na siłę. Może być ich więc mniej, a może właśnie uwolnię swoją głowę i będzie ich więcej? Mam też kilka gotowych tekstów, które chciałabym uwolnić ze swojej szuflady. A co najważniejsze, planuję na nowo przypomnieć sobie, po co powstało to miejsce. I może ostatecznie wszystkim nam będzie całkiem miło na tym pagórku?