Kojarzycie ten moment, kiedy myślicie sobie, gdyby tylko udało mi się „TO”, gdybym tylko osiągnął/osiągnęła „TAMTO”, gdybym miał/miała „TO” i jeszcze zdobył/zdobyła „TAMTO”… No właśnie. To co? To będę wreszcie szczęśliwy/szczęśliwa? Czy szczęście jest jak ta osoba, w której zakochujemy się, bo ma „TO coś”? Czy dopiero wtedy możemy w szczęście wpaść po uszy, rozbudzić motylki w brzuchu i zatonąć w bezkresnej beztrosce?

Jakiś czas temu przeczytałam świetny wpis Miss Ferreiry pt. „To jest właśnie wszystko” i zdanie to uparcie pukało mi w głowę, kiedy co ranek układałam swój wielki plan. Jednak zamiast słuchać tego cichego stukotu, uporczywie próbującego się przedostać do środka, ja twardo wbijałam sobie do głowy kolejne cele. Tylko od czasu do czasu, jak uporczywe zakłócenia gdzieś w tle, prześladowała mnie jeszcze jedna myśl…

Widziałam te wszystkie szczyty do zdobycia, poobijane kolana, poranione łokcie, zaciśnięte zęby i już przeczuwałam, że zdobycie jednego szczytu tylko poszerzy perspektywę… i pozwoli dostrzec kolejne wierzchołki.

A potem nagle świat dał mi kopniaka w brzuch… Takiego, od którego traci się oddech i robi się ciemno przed oczami. Zrobiło się tak ciemno, że nie widziałam już żadnych szczytów. Wszystkie znikły we mgle. Straciły znaczenie. Znów czułam, że jestem na tej drodze, która prowadzi donikąd, ale niezbyt mnie to obchodziło. W sumie to niewiele mnie obchodziło.

W pewnym momencie zdałam sobie jednak sprawę, że ten kopniak wykręcałby mi flaki z dokładnie taką samą intensywnością, gdybym miała wszystko to, po co obcierałam sobie łokcie każdego dnia. Gdyby udało mi się ”TO”, gdybym tylko osiągnęła „TAMTO”, gdybym miała „TO” i jeszcze zdobyła „TAMTO”, byłabym… cóż, tak samo nieszczęśliwa. Może więc nigdy nie będziemy szczęśliwi tak, jak sobie to wyobrażamy? Może tak już jest, że zawsze musimy za czymś gonić? Do utraty tchu. Zmysłów. Nerwów.  Tylko co jeśli na końcu tego biegu czeka po prostu zmęczenie? Bo może szczęście jest tym, co mijamy po drodze, gdy na chwilę przystajemy.

Może szczęście to ciepła herbata po ciężkim dniu i ręka która ją podaje. Może szczęście to wracać do domu, w którym ktoś na ciebie czeka. Może szczęście to ludzie, przy których jesteś sobą.

Może nigdy nie będę szczęśliwsza niż w tej chwili, gdy byłam z osobami, z którymi chciałam być, a słońce oświecało nam twarze. Może nie będę szczęśliwsza niż wtedy, gdy głaskałam wtuloną we mnie głowę psa. Może nie będę szczęśliwsza niż wtedy, gdy gdzieś w środku raju On spytał, czy chcę być z nim już tak na zawsze. Może nie będę szczęśliwsza niż wtedy, gdy śmialiśmy się głośno, a najbardziej z tego, że sami nie wiemy, z czego. Lub wtedy, gdy ogniska żar, a my pijani alkoholem, szczęściem i młodością. Albo gdy uciekaliśmy z lekcji, by całować się do utraty tchu. Może nigdy nie będzie tak, że szczęście powali mnie na łopatki, a ja spojrzę do góry i poczuję, że to już „TO”, że to jest właśnie moje „długo i szczęśliwie”.

Bo przypominam sobie te wszystkie osiągnięte do tej pory szczyty: zdobycie pracy, na której mi zależało, ukończenie dwóch kierunków studiów, rzucenie pracy, której nienawidziłam i znalezienie lepszej, zdobycie umiejętności, które kiedyś wydawały się nie do osiągnięcia i wiele innych… To bez wątpienia były dobre chwile. Takie, które dodają sił i sprawiają, że w płucach robi się więcej przestrzeni, a oddech staje się lżejszy. Ale to nie te wspomnienia grzeją mnie, gdy życie przyprawia mnie o dreszcze. To nie za nimi tęsknię, kiedy noc nie chce otulić mnie snem.

Co jeśli TO, za czym gonię, nie jest tym, czego potrzebuję? Co jeśli na mecie czekają wiwaty, czeka szampan, który uderza do głowy, ale po wszystkim, kiedy bąbelki opadną, zostaje tylko ból głowy i kolejny wyścig? Co jeśli nie mam już na to siły?

 

Nie wiem. Boję się tylko, że chcąc zdobyć wszystko, mogę COŚ stracić. I że to „COŚ” jest dokładnie tym, czego potrzebuję…