Karmieni marzeniami umieramy z niedosytu…

Burczało jej w duszy, a przecież dbała o zbilansowaną dietę. Rano przełknęła przygotowaną dzień wcześniej porcję świeżych zobowiązań popitych czarną kawą, na drugie śniadanie kilka cierpkich myśli przekąszonych w biegu. Na obiad najadła się trochę strachu, a jej żołądek wypełnił nieprzyjemny ciężar. Wieczorem, przed snem, pozwoliła sobie na deser ze słodkich marzeń. Potem miała wyrzuty sumienia, że uległa pokusie, która na drugi dzień odbijała się jej czkawką. Przecież teraz trzeba być FIT to fit in. Trzeba wpasować się w ciasne, uwierające ramy. Tylko zdrowe odżywianie oraz regularne treningi na błędnym kołowrotku. Lepiej nie wysiadać, można złamać kark. Póki co miała zawroty głowy.

Zaczęło się kilka tygodni temu. Jakaś dawno zapomniana melodia. Zapach, który niósł ze sobą aromat dawnych lat. A może to był znajomy ze szkolnych czasów, którego minęła w biegu na ulicy, rzucając nieprzekonujące „,musimy się zdzwonić”? Przecież nawet nie miała jego numeru telefonu.

Coś sprawiło, że przystanęła. Przystanięciu temu towarzyszyło zaś zdziwienie. Dziwiła się, że tramwaje niespiesznie toczą się od przystanku do przystanku. Dziwiła się matkom pchającym pospiesznie wózki. Dziwiła się staruszkom uginającym się pod ciężarem lat. Dziwiła się dzieciom uginającym się pod ciężarem tornistrów. A na samym końcu zdziwiła się sobie. Zdziwiła się swoim nogom bezmyślnie kroczącym równym tempem bez zachwiania, chociaż sama nie wiedziała, dokąd zmierza. Zdziwiła się dłoniom z pewnością ściskającym ważne dokumenty. Zdziwiła się ustom codziennie zdecydowanie wypowiadającym zdania rozwinięte, wielokrotnie złożone. Oczom swoim szeroko otwartym także się zdziwiła, a jeszcze bardziej zmarszczkom wokół nich.

W tym zdziwieniu trwała od tygodni i próbowała odnaleźć przyczynę tego stanu. Zaczęła swoje badania. Najpierw przeanalizowała dzieciństwo pełne baśni i szczęśliwych zakończeń. Okres dorastania, kiedy „chcieć to móc”. Potem nauka na uczelni wyższej, kiedy „sięgaj wyżej” i „możesz być, kim zechcesz”,  kiedy w głowie pięły się możliwości wyższe niż budynki górujące nad miastem. Karmiła się tymi myślami i czekała na swoje „długo i szczęśliwie”. Potem niezdarnie postawiła swoją nogę na pierwszym szczeblu drabiny. Dokąd? Liczyła, że dowie się w trakcie. Myślała, że im wyżej, tym łatwiej będzie dostrzec cel. Jak była mała zawsze chciała dotrzeć do miejsca, gdzie niebo styka się z ziemią. Planowała wielką wyprawę. Widziała siebie z tułaczym workiem na kijku. Widziała, jak pokonuje krainy pełne dziwów, mija morza, a nawet siedem gór i lasów, a na samym końcu miała czekać na nią tęcza, która przeprowadzi ją do tego cudownego miejsca. Później dowiedziała się, że horyzont to tylko złudzenie optyczne. Im dalej idziesz, tym bardziej ucieka. Miała wrażenie, że w podobny magiczny sposób umyka przed nią jej szczęśliwe zakończenie.

Już nawet nie do końca wiedziała, jak je sobie wyobraża.

W końcu przestała się dziwić. Przestała też szukać miejsca, gdzie niebo łączy się z ziemią. Przestała się karmić marzeniami. Można powiedzieć, że zapomniała. Tylko od czasu do czasu dopadał ją wilczy apetyt, pusto jej było na duszy, a niebieskie migdały grały jej marsza… chyba żałobnego. Tylko niekiedy. Niespodziewanie. W korku w drodze do domu. W kolejce do kasy w hipermarkecie. Burczało jej w duszy. Nogi jej miękły. I czuła, że umiera z niedosytu…