Listopad już w zasadzie za nami. Z tej okazji mam dla Was krótkie podsumowanie miesiąca, czyli kilka słów o tym, co czułam, co oglądałam, co czytałam i jak żyłam w ciągu minionych tygodni.
***
Listopad najpierw mnie zaskoczył. Dałam się ponieść wszechobecnej szarości i jak te liście spadające z drzew – ja opadałam z sił coraz bardziej i bardziej. Zawsze potrzebuję trochę czasu, zanim pogodzę się z tym, że lato czmychnęło za horyzont. I zanim nie zacznę na horyzoncie wypatrywać nadchodzących świąt, jest mi trochę ciężko.
***
Listopad to dla mnie też czas święta miłości. A konkretnie 11-sta rocznica mojego nastoletniego zakochania, które ze smarkatego uczucia dorosło i dojrzało, choć na szczęście niezupełnie spoważniało. Ufff…
***
Wieczory zapadają coraz szybciej, więc i ja nie nie jestem gorsza i chętnie zapadam się pod kocyk oraz w dobrą lekturę. Mam ostatnio pecha do książek, bo chociaż trafiam na lepsze i słabsze teksty, to nie mogę trafić na takie, które by całkowicie mnie porwały (chętnie przygarnę Wasze polecenia). W tym miesiącu było mi jednak pisane dwukrotne spotkanie z naprawdę dobrym pisarstwem. Po pierwsze „Lunatycy” Jana Favre. Jeśli chcecie widzieć, czemu czytanie tej książki było niczym polewanie kwasem, to recenzję możecie przeczytać tutaj. Drugi wyjątek to „Problemski hotel” (Dimitri Velhurst) opowiadający o belgijskim ośrodku dla uchodźców. Książkę prawie rzuciłam w kąt po przeczytaniu pierwszych stron. I nie byłoby to znudzone rzucenie od niechcenia. Raczej takie zapowiadające burzliwe rozstanie. Czarny humor autora sprawiał, że przed oczami miałam mroczki, a w środku otwierała się czarna dziura. Byłam wściekła i zniesmaczona. Ostatecznie nie była to lektura przyjemna, ale wciągająca (w trochę nieprzyjemny wir zdarzeń), bolesna i istotna. Jeśli jesteście ciekawi dokładniejszej recenzji, to polecam tę napisaną przez Olę z Parapetu literackiego, szczególnie że to ona sprawczynią tego, że lektura ta trafiła na mój własny książkowy parapet.
***
Listopad upłynął mi też filmowo-serialowo. Wybrałam się między innymi w bardzo przyjemną podróż na Zielone Wzgórze. Była to dla mnie trochę taka podróż sentymentalna w poszukiwaniu straconego czasu dzieciństwa. Serial „Anne with an E” to niesłychanie ciepła produkcja. Brak tam wielkich dram (nie licząc licznych dramatów nastoletniej Ani), przemyślanych intryg, efektów specjalnych czy innych „WOW” i właśnie to sprawia, że serial ten dla mnie jest naprawdę „WOW”.
Za mną też kilka odcinków „Stranger things”. Klimat tej opowieści póki co bardzo mi odpowiada, chociaż po pochlebnych recenzjach i licznych zachętach spodziewałam się, że fabuła bardziej mnie wciągnie. Na razie daję mu jednak szansę.
Ostatnio byłam też w kinie na filmie „Złe mamuśki 2”. Oczekiwałam lekkiego, niekoniecznie lotnego, ale zabawnego filmu, który wprowadzi mnie w świąteczną atmosferę. Dostałam odrobinę głupkowatą komedię z kilkoma zabawnymi dialogami i dość przewidywalnym zakończeniem. I wiecie co? Chyba właśnie tego potrzebowałam. Kilka razy się zaśmiałam, kilkanaście uśmiechnęłam i chociaż film nie wniósł do mojego życia więcej niż kilka wesołych chwil, to nie żałuję. Jeśli ktoś jednak szuka ciepłego filmu świątecznego, to polecałabym raczej inny wybór.
***
Do wakacji daleko, więc trochę sobie to zrekompensowałam podróżami kulinarnymi. Na szczęście Wrocław ma kilka apetycznych kierunków. Odwiedziłam moja ulubioną azjatycką knajpkę Mekong. Niepozorna restauracyjka może nie wygląda, ale za to jak smakuje! Eksplozja smaków za każdym razem (jak ja nie lubię tych jedzeniowych, oklepanych metafor w kiepskim smaku, słaba byłaby ze mnie blogerka kulinarna)! I pisze to osoba, która z niejednego pieca jadła chleb, a już z pewnością z w niejednej azjatyckiej knajpce była w poszukiwaniu tej jedynej (chyba ją znalazłam).
Rocznicę spędziliśmy za to bardziej na południu, a konkretnie w niewielkiej włoskiej restauracji Siesta Trattoria ukrytej między blokami. Świeże produkty, przemili właściciele, starannie przygotowane dania i niewysokie ceny – to pewnie dlatego mimo niekoniecznie rewelacyjnej lokalizacji, miejsca trzeba rezerwować minimum z kilkudniowym wyprzedzeniem.
Z kolei za kulinarne odkrycie tego miesiąca mogę z pewnością uznać Panda Ramen. Zupę komponuje się samodzielnie, wybierając składniki w specjalnej ankiecie (jak dla mnie niezła frajda połączona z koszmarem trudnej sztuki wyboru pt. „dzień dobry, poproszę wszystko”). Danie jest gęste od dodatków, nie gubiąc przy tym intensywności smaku. Jak już wiecie, nie lubię oklepanych metafor i określeń, ale to naprawdę była prawdziwa uczta smaków!
Tym smakowitym akcentem pozwolę sobie zakończyć, szczególnie że nabrałam już apetytu na więcej… a konkretnie na grudzień! Niech ten miesiąc będzie nam wszystkim w smak.
***
A jak Wam minął listopad? Dzielcie się w komentarzach – z niecierpliwością czekam na Wasze podsumowania i polecenia. W komentarzach chętnie przeczytałabym też Waszą opinię na temat tego typu tekstów. Chcielibyście, żeby pojawiały się na blogu regularnie? Jeśli tak, to czy taka forma Wam odpowiada, czy może oczekiwalibyście czegoś innego? Będę bardzo wdzięczna za Wasze zdanie!
Ja chcę, żeby się pojawiały! Ramen chodzi za mną od roku, a tą chińską chętnie wypróbuję 🙂 Jakbyś jeszcze – dla leniwych – linkowała te restauracje, to by było ekstra! 🙂
A proszę Cię bardzo – są linki! 😉 Mekong nie ma swojej strony, bo nie umieją w marketing, ale za to umieją w smak.
Na pierwszy ogień pójdzie Mekong! Cenię sobie brak marketingu 🙂 Dziękuję za linki!
To daj potem znać jak wrażenia. 😉
Dam, dam!
11. rocznica! :O Szanuję! 🙂
Dzięki! 😉