Prywatne podsumowanie roku 2020

Kiedy piszę, staram się być w jakimś przynajmniej stopniu oryginalna. Tym razem ciężko mi jednak nie powtórzyć za większością osób: to był dziwny rok. Mam taką swoją małą blogową tradycję, że próbuję zawsze mijający rok do czegoś porównać. Tym razem dla mnie prywatnie ten rok był jak taki słodki, uroczy i kolczasty… jeż. No ja wiem, ja wiem, nie wzbiłam się tym porównaniem na szczyty metaforyzmu, ale cóż, jaki rok, taka metafora, więc nie do mnie miejcie pretensje.

Mam na myśli to, że rok ten pod wieloma względami był dla mnie prywatnie miły i po prostu dobry, choć kiedy zbliżałam się bardziej, pokuł mnie kolcami. Mięciutki w środku, niebezpieczny na zewnątrz. Po pierwsze, mnie – Joannie, udało się spełnić jedno marzenie małej Asi i w zasadzie tej dorosłej też. I to tuż przed wybuchem pandemii. Niezłe wyczucie czasu. Wyczucie czasu miał też lockdown, który zamknął granice tuż przed moimi urodzinami, które miałam spędzić w Irlandii, świętując z jej mieszkańcami dzień Świętego Patryka, które wypadają w tym samym czasie. Nie żalę się. Wszyscy coś straciliśmy, a utrata możliwości picia zielonego piwa w irlandzkim pubie nie jest najgorszym, co mogło mnie spotkać.

Poza tym lockdown i praca z domu pozwoliła mi spędzić najdłuższe wakacje, praktycznie w całości przeżyte na działce moich rodziców. Wiecie, po prostu na RODO, nie żadne tam Rodosy czy coś. Przyjechałam na urlop i jakoś tak zostałam na kolejne dwa miesiące. Pracowałam z ogrodu, jedząc maliny i łuskając groszek cukrowy prosto z krzaka. Wszyscy dawni znajomi z rodzinnej miejscowości czy rodzina, wiedzieli, gdzie nas znaleźć, dzięki czemu przeżyliśmy naprawdę całą masę dobrych chwil, które teraz podczas dłuższych wieczorów z przyjemnością przytulam i miziam za uszkiem. Wspólne oglądanie spadających gwiazd, grill na śniadanie, obiad i kolacje, śpiew przy gitarze i dużo wymienianych uśmiechów. Poza tym w obliczu zaistniałej sytuacji, doceniłam nie tylko to, że kiedy trzeba, mogę pracować, skąd chcę, ale, że po prostu mogę pracować i że mojej branży nie dotknął kryzys. Pod koniec roku czekała mnie z kolei kolejna niespodzianka, bo zupełnie niespodziewanie dostałam awans. To jest tak szalone w obecnej sytuacji, że nikt mi nie musi mówić, że mam szczęście. Ja to wiem. I choć wiem, że jest to efekt mojej ciężkiej pracy, bo w tym roku strefę komfortu widziałam tylko z daleka i włożyłam wiele sił w jej nieustanne przekraczanie, to mimo wszystko takie wiadomości w takich czasach są jak jakaś alternatywna rzeczywistość i jestem wdzięczna, że miałam możliwość do niej się na chwilę przenieść.

Mimo wszystko pandemia nie oszczędziła moich najbliższych. Capnęła swoimi paskudnymi łapskami nasze obie rodziny. I to w zasadzie w jednym czasie, pomimo braku kontaktu pomiędzy większością z nich. To były najdłuższe tygodnie pełne strachu, że telefon zadzwoni i po drugiej stronie słuchawki będą czekać złe wiadomości, były to momenty bezradności i chwil, kiedy odległość od bliskich mnożyła się w głowie tysiąckrotnie, a zamknięte drzwi rodzinnego domu były murem nie do przeskoczenia. Szczęśliwie wszyscy wyszli z tego cało, a ja po jakimś czasie przestałam podskakiwać ze strachu na dźwięk dzwoniącego telefonu. Tak, naprawdę wiem, że mam szczęście.

Poza tym, udało mi się osiągnąć coś, co zawsze przekładałam na kolejny poniedziałek, czyli schudnąć aż 25 kg. W dodatku w końcu znalazłam na siebie sposób i nowy styl życia wszedł mi w krew, bez poczucia większych wyrzeczeń. Myślę, że napiszę jeszcze więcej o tym na blogu w serii Lama Sukcesu, bo przez wiele lat naprawdę byłam lamą odchudzania, aż w końcu znalazłam na swoje lamerstwo sposób i myślę, że może on zadziałać na wiele innych osób, które dawno straciły nadzieję. I nie, nie jest to żaden tajny trik, za który lekarze mnie nienawidzą. Raczej kilka prostych zasad, które u mnie akurat się sprawdziły.

Jak widzicie, ten rok był dla mnie dziwny po wielokroć. Świat zachorował, a ja czułam się chora do szaleństwa na zmianę: z ulgi, strachu i radości. Krzyczałam głośno ze szczęścia, a czasem jeszcze lekko nieśmiało i cicho kazałam komuś wypierdalać. Śpiewałam, płakałam, bałam się i żyłam. W tym roku naprawdę paradoksalnie intensywnie żyłam, a życie jak szalony malarz rzucało na płótno wszystkie kolory.

Mimo wszystko, jak wszyscy z ulgą przyjmuję koniec roku 2020. Jeśli więc spytacie mnie, dokąd tupta ten jeż, to odpowiem całkiem szczerze: mam nadzieję, że jak najdalej stąd. I że nie wróci z kolegami.

A jaki dla Was był 2020?

Poprzednie podsumowania: 2019, 2018, 2017.