Obraziłam się na pogodę, że słońce świeci na zewnątrz, kiedy we mnie w środku,  świeci pustka. Obraziłam się na deszcz, że pada, kiedy ja upadam. Obraziłam się na dzień, że wstaje, kiedy ja nie umiem się podnieść. Obraziłam się na czas,  że leci, kiedy ja mam podcięte skrzydła. I na ludzi się obraziłam, że idą. Że sprawnie przechodzą przez poniedziałki, wtorki, środy,  kiedy mnie się nogi plączą z godziny na godzinę. I na los się obraziłam, że kiedy wydawał się do mnie uśmiechać, tak naprawdę znów ze mnie drwił…

Obraziłam się,  tupnęłam nóżką i wytarłam w rękaw łzy. Ciągle je wycieram. Rozpływam się w słonym smutku,  słono płacę za naiwność. Pcham do przodu godziny, upycham dni, czołgam się przez tygodnie. Rozbijam wolny czas na zadania. Zatrzymuję się, nie wybiegam w przyszłość. Krótkie dystanse – może tak uda się złapać dystans. Tylko od czasu do czasu coś łapie mnie za gardło… Kradnie oddech. Trzęsie kolanami. Zabiera sny.

A ja przecieram oczy ze zdumienia nad światem, że tak bezczelnie kręci się w kółko, że się przebiera w poniedziałki, wtorki, deszcze i jesienie. Zupełnie nieczuły na moje świata zawirowania. Dlatego obrażam się. Zaciskam piąstki i uciekam. Szukam w głowie bezpiecznego miejsca. Szukam rozwiązań, chociaż znajduję pytania. Szukam bezpiecznego miejsca pod miękkością koca. I obrażam się. Wciąż obrażam się na świat.

Na tę jesień, co dobija się zza okien. Na obowiązki, że dobijają się zza zamkniętych kalendarzy. I na smutek, co dobija się do środka. Dobija się i wchodzi nieproszony. Rozgaszcza się i oblepia mi kości i mięśnie.

Tak wiem, to wszystko niedojrzałe. Obrażać się na wiatr, że w oczy, na kłody, że pod nogi. Przecież kobieta przed trzydziestką powinna umieć zachować twarz, nawet kiedy traci głowę. Powinna przestać się mazać. Może czas dorosnąć? Może. Może jutro?

 

Dziś jestem małą dziewczynką, która obraża się na świat.